[Wolontariat] Jacek z Rodziną
Tofi – the story of my life
No dobrze, niech nie zmyli Cię tytuł, bo nie będzie to historia mojego życia, a przynajmniej nie całego. Opowiem jedynie o jego ułamku, a konkretnie o jednej setnej, przyjmując optymistycznie, że dożyję 100 lat. Myślę, że jest ku temu duża szansa, skoro spotkałem na swej drodze tak fantastycznych i wesołych ludzi oraz ich towarzyszy.
Podobno jeden uśmiech daje nam plus jeden dzień do długości życia – nawet jeśli to nieprawda, warto stosować codzienną rutynę uśmiechania się. A powodów do radości może być mnóstwo: pozytywni ludzie, żarty, śmieszne filmiki, ale też i wdzięczność, uczynność, pomoc innym oraz obcowanie z naturą i zwierzętami.
I tu doszliśmy do sedna sprawy. Jeśli zależy Ci, aby uśmiech towarzyszył Ci każdego dnia, zrób coś dobrego dla innych. Może to być proste „dzień dobry” w sklepie przy porannych zakupach, ale również zwykła uprzejmość i życzliwość względem każdej osoby napotkanej na swojej drodze. Warto od tego zacząć, a z pewnością prędzej czy później dobro powróci i sprawi, że szara codzienność stanie się bardziej kolorowa.
Dwa lata temu, a dokładnie na przełomie 2022/2023 roku zdarzyło się coś, co początkowo było dla mnie niezrozumiałe, dziwne i zaskakujące. Ów epizod miał miejsce po południu w domu po skończonej pracy. Tego dnia faktycznie dużo się działo, było bardzo intensywnie – sporo spotkań, deadliny, zaległe zadania – jednym słowem: tradycyjny dzień dla managera marketingu dużej firmy. Efekt kilkunastoletniej pracy w ciągłym stresie mógł być tylko jeden – w kilka sekund organizm odmówił posłuszeństwa. Wspomnianego wieczora pojawiły się stany lękowe, atak paniki i w rezultacie zwolnienie na 3 miesiące. Podjąłem wtedy decyzję, że muszę wyhamować, odpocząć i dzięki terapii psychiatrycznej zacząłem patrzeć na niektóre rzeczy zupełnie inaczej.
W lutym 2024 roku, wracając autem z treningu mojego syna, usłyszałem w radiu rozmowę, która bardzo mnie zaciekawiła. Prowadząca audycję zaprosiła do siebie osobę, która - jak się później okazało – była koordynatorem w pewnej poznańskiej organizacji. Opowiadała wtedy o tym, czym się zajmuje, co jest jej głównym celem i – co najważniejsze – że szukają wolontariuszy, którzy pomogą im w realizacji kolejnego projektu. Dowiedziałem się wówczas, że fundacja przygotowuje psy rasy labrador do bycia przewodnikami lub asystentami osób z niepełnosprawnościami. Pomyślałem wtedy: „To jest coś niesamowitego, piękna idea, ja chcę brać w tym udział!”.
Na całe szczęście zapamiętałem nazwę: Fundacja Labrador. Dzięki temu mogłem później bez większych trudności wyszukać w Internecie więcej informacji na ten temat, a przede wszystkim znaleźć kontakt do koordynatorki Natalii. Dowiedziałem się, że niebawem rusza kolejny nabór, mogę złożyć podanie i umówić się na rozmowę kwalifikacyjną.
No dobrze, bardzo chciałem w tym wziąć udział, chciałem przyjąć do swojego domu młodego psiaka, dać mu wikt i opierunek, dbać o jego zdrowie, samopoczucie, ale przede wszystkim obdarzyć go miłością i wychować na szczęśliwego czworonoga. I wtedy zaczęły pojawiać się wątpliwości. Przecież to nie jest jedynie moja decyzja, przecież cała moja rodzina musi się na to zgodzić i wyrazić chęć pomocy, wsparcia w opiece nad tym wspaniałym, pięknym i mądrym zwierzakiem.
Zanim się więc zgłosiłem do Fundacji, deklarując swoją chęć współpracy, przeprowadziłem naradę rodzinną. Przyznam szczerze, niełatwo było podjąć taką decyzję. Podeszliśmy z żoną do tego bardzo odpowiedzialnie, w końcu chodziło tu o dobro psiaka, nad którym mielibyśmy sprawować opiekę przez najbliższy rok. W pierwszym głosowaniu decyzja nie była jednogłośna: 2 głosy za, 1 przeciw i 1 wstrzymał się. Przeciwna była moja żona Sylwia, która mimo poparcia dla samej idei, nie była w stanie przekonać się do obecności psa w naszym domu. Bo faktycznie nigdy wcześniej takowego nie było. Jedynym zwierzęciem, które posiadamy, jest miniaturowy królik o imieniu Harry.
Przyczyną tej niechęci była według mnie trauma z dzieciństwa – pewnego dnia na osiedlu jeden z psów naskoczył na małą Sylwię, wystraszył ją niemiłosiernie. Nie spowodował na szczęście większych obrażeń. Jednak to zdarzenie odbiło się piętnem na jej całym późniejszym życiu.
Janek – nastoletni syn, trenujący na co dzień piłkę nożna i mający tysiąc innych spraw na głowie (jak na prawdziwego nastolatka przystało) – wstrzymał się od głosu, uzasadniając to w taki sposób: „Chcę pomóc, lecz może się okazać, że nie będę miał na to czasu”.
Marysia natomiast, moja 10-letnia wówczas córka, od początku była na TAK. Prawdę mówiąc, od zawsze chciała mieć psa, więc w zasadzie to ona zaczęła nas wszystkich do tego przekonywać, bardziej niż ja sam. Być może w jej konkretnym przypadku świadomość tego, że w naszym domu pojawi się słodki szczeniaczek, była głównym motywatorem. Nie zmienia to faktu, że było nas dwoje, no może nawet dwoje i pół, jeśli spojrzeć na to bardziej optymistycznie i wziąć Janka pod uwagę.
Po kilku rozmowach, ustaliliśmy warunki, których spełnienie było kluczowe w podjęciu tej jakże ważnej, żeby nie powiedzieć “życiowej”, decyzji. Obiecaliśmy sobie, że każdy z nas da z siebie wszystko, przynajmniej na tyle, na ile będzie go stać i że będziemy się wspierać w całym tym procesie.
Otóż właśnie – jak się później okazało – stanie się wolontariuszem, to nie jest taka prosta sprawa. To jest dokładnie zaplanowany proces, który rozłożony jest w czasie na poszczególne etapy. Między innymi wspomniana wcześniej rozmowa kwalifikacyjna, spotkania z obecnymi wolontariuszami oraz beneficjentami – czyli osobami, które otrzymały psa asystującego. Na dobrą sprawę wszystkie te spotkania tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że podjęliśmy dobrą decyzję i że piszemy się na coś naprawdę fenomenalnego.
W połowie kwietnia, pewnego ciepłego dnia zadzwonił mój telefon. Odbieram, a tam Natalia mówi radosnym głosem: „Na początku maja będą nowe psiaki!”. Nie wierzyłem w to, co słyszę, bo z jednej strony okazało się, że 3 miesiące czekania dobiegają końca, a z drugiej, że za jakieś dwa tygodnie do naszego domu zawita upragnione stworzenie! Już za dwa tygodnie?! “Czy aby na pewno jesteśmy na to gotowi?” – zadawałem sobie w myślach to pytanie. Nawiasem mówiąc, to był czas, gdy wielkimi krokami zbliżała się I Komunia Święta Marysi, a tu niespodziewanie pojawić miał się, oczekiwany skądinąd, gość.
Nastał poniedziałek, 6 maja – nigdy nie zapomnę tego dnia, gdy spotkaliśmy się w biurze Fundacji na tak zwanym przekazaniu. Było nas tam ośmioro nowych wolontariuszy: Karolina z partnerem, Elwira z córką Marysią, Krzysztof z córką Marysią i ja z córką Marysią. Tak, to nieprawdopodobne, że w jednym miejscu znalazło się troje rodziców z córkami o jednym i tym samym imieniu – to musiał być znak. Mniej więcej po godzinie spotkania pojawiła się informacja, że psy zaraz będą.
Kilka minut później przed budynkiem pojawiło się auto. Trenerzy otworzyli tylne drzwi busa i naszym oczom ukazały się cztery śliczne rude labradorki – 3 suczki i 1 samiec. Po wejściu do biura momentalnie rozbiegły się po wszystkich pomieszczeniach, dając upust swojej energii, której jak wiadomo, mają zawsze w nadmiarze. Po tym krótkim zamieszaniu, pani Prezes przekazała nam kilka ważnych informacji, dopełniliśmy następnie wszelkich formalności i zaczęliśmy rozglądać się za psami. Wszystkie są piękne, ale który trafi do nas? Jak się zachowują? Który jest spokojny, a który dokazuje? Dziesiątki pytań w jednej sekundzie przelatywało mi w głowie, a mimo to starałem się skupić i myśleć racjonalnie. Cóż powiedzieć, każdy z nich był cudowny. Co więcej wszystkim nam przyświecał jeden cel – ostatecznie przecież chodzi tutaj głównie o to, żeby wszystkie znalazły się kiedyś u boku swojego nowego pana – osoby potrzebującej.
Aby ułatwić nam wszystkim sprawę, Ewa (jedna z trenerek) zadecydowała, że chłopak trafi do nas, a dziewczyny do pozostałej trójki. Tak też się stało i wyglądało na to, że psiaki są z tej decyzji również bardzo zadowolone. Byliśmy przeszczęśliwi, podekscytowani i troszkę wystraszeni myślą, co teraz będzie i jak zareaguje Sylwia?
Całą drogę powrotną do domu zachwycaliśmy się z Marysią tym przecudownym stworzeniem, wymyślając mu imię i jednocześnie zastanawiając się, jak to będzie, czy mu się u nas spodoba, czy damy z tym wszystkim radę. Te 25 minut drogi minęło nam niezwykle szybko, jakby to była chwila trwająca dosłownie kilka minut. W tym krótkim czasie udało nam się jednak podjąć niezwykle ważną decyzję w sprawie imienia. Ponieważ nasz kochany szczeniak jest rudy, a właściwie powinienem powiedzieć: maści Fox Red, to nie może się inaczej wabić niż Tofi – przecież wygląda identycznie jak typowa słodka mordoklejka (dla niewtajemniczonych chodzi o karmelowy cukierek zwany potocznie krówką).
Od tamtego dnia minął dokładnie rok. Tofi rośnie jak na drożdżach, poznaje otaczający go świat i uczy się nowych rzeczy. Jest silny, dzielny i bardzo mądry. A najcudowniejsze co ma w sobie, to zdolność do przywracania nadziei, do odkrywania przez nas własnych słabości i pokonywania ich. Tak, jak to miało miejsce w przypadku mojej osoby, mojej rodziny, żony i dzieci. Tofi pomógł mi w radzeniu sobie z trudnościami, dzięki niemu odnalazłem spokój i radość ze zwykłych rzeczy. Nauczyłem się podchodzić do pewnych spraw z większym dystansem i kontrolą. A przy tym wszystkim, patrząc na jego słodką mordkę, uśmiecham się szeroko każdego dnia.
Wprawdzie minęło kilka dobrych miesięcy, zanim Sylwia zaakceptowała jego obecność, zanim pozwoliła się powąchać czy smyrnąć noskiem. Teraz jednak patrzy na niego i mówi: „Uwielbiam te jego piękne oczy”. Najlepszym świadectwem tego, jaki wpływ Tofi miał na nasze życie, to szczere wyznanie żony – „Pokochałam go”. Wiem, że nie było to dla niej łatwe. Szczerze mówiąc, nigdy nie sądziłem, że to kiedykolwiek nastąpi, że się przekona. Jak widać niemożliwe stało się możliwe.
Pies to ponoć najlepszy przyjaciel człowieka – jest oddany, wierny i współczujący. A czy człowiek jest najlepszym przyjacielem psa? Chciałbym, aby tak było i wierzę, że w zdecydowanej większości przypadków tak właśnie jest. Wątpliwości nie mam jedynie w kontekście ludzi związanych z Fundacją – tam są wyłącznie psijaciele.
Niewątpliwie niezaprzeczalną wartością jest fakt, że dzięki oddaniu tych właśnie osób, wiele przyjaźni między człowiekiem a psem pozostaje na całe życie, bowiem pies idący do beneficjenta staje się członkiem jego rodziny, partnerem na dobre i na złe, towarzyszem do końca swoich dni.
Fundacja Labrador dzięki swojej działalności daje szansę na lepsze jutro. Wspomaga tych, którzy oczekują pomocy, którzy często są zdani tylko na siebie lub łaskę innych. A okazuje się, że są to tacy sami ludzie jak my, którzy tylko z pewnych powodów, nie z własnej winy mają trudniej od nas. Cieszę się, że mogłem dołączyć do tej pięknej inicjatywy i jestem dumny z mojej rodziny, że zdecydowała się na podjęcie niełatwego zadania. Śmiało mogę przyznać, że daliśmy radę. To była fantastyczna przygoda!
PS. Na koniec, aby być w pełni fair, powinienem wspomnieć, że nie każdy dzień był taki wspaniały. Że nocki były nieprzespane, że ściany były pogryzione, że z całej tej zgubionej sierści można by nie jeden perski dywan utkać… mógłbym, ale po co? Nie warto rozpamiętywać, nie warto się rozczulać, warto pomagać! Wiem, trochę wyświechtany slogan, lecz w tym przypadku mówi wszystko – warto poświęcić swój czas dla drugiego człowieka! I jak widać na moim przykładzie, może to być obopólna korzyść – czyniąc innym dobro, robisz też coś dobrego dla siebie.
Jacek z rodziną